Przedstawiamy część opowiadania “Skarb”, w którym opisane zostały początki naszych planszówkowych spotkań!
(…)Przez wiele miesięcy moje życie obracało się wokół pracy i domu, z przerwami na rzadkie spotkania ze znajomymi i wyjazdy do rodziny. Rutyna w pewnym momencie zaczęła mi ciążyć. W końcu poczułam się na tyle silna, że postanowiłam zacząć wychodzić do ludzi i poznawać nowe osoby.
W moim bloku powstała kawiarnia, w której co tydzień w niedzielę grano w „planszówki”. Było to na długo wcześniej, zanim ten rodzaj rozrywki stał się bardzo popularny w Warszawie i całej Polsce. Ogłoszenie na drzwiach lokalu zauważyłam w połowie marca, jednak aż dwa miesiące zajęło mi, zanim odważyłam się pójść na spotkanie. Kilkukrotnie wychodziłam na zewnątrz w godzinach trwania wydarzenia, aby przyjrzeć się grającemu towarzystwu. Przez przeszklone ściany kawiarni widziałam ludzi skupionych nad kolorowymi planszami i pionkami, czasem rozmawiających, czasem śmiejących się. Było mi ciężko i niezręcznie samej się im przedstawić. Zazwyczaj poznając nowe osoby miałam przy boku jakąś koleżankę lub przynajmniej kogoś znajomego.
W końcu, pewnej majowej niedzieli, znalazłam wydarzenie na Facebooku, kliknęłam „wezmę udział” i znalazłam w sobie odwagę, aby zejść na dół do kawiarni. Przyszłam punktualnie, gdy jeszcze prawie nikogo nie było. Przy stolikach siedziały trzy, cztery osoby, a po lokalu krążył właściciel gier, który urządził spotkanie. Organizator troskliwie i życzliwie się mną zaopiekował, zaprosił do jednej z gier i wytłumaczył zasady. W kolejnym tygodniu pamiętał moje imię, dzięki czemu nie czułam się zupełnie anonimowa. Stopniowo poznawałam coraz więcej osób. Nad planszą łatwiej było przedstawić się i od razu wgłębić w zasady rozgrywki, bez konieczności skupiania na sobie uwagi, przynajmniej na początku. Wszyscy byli równi, startowali z tej samej pozycji uczestnika gry. Szybko zauważyłam, że moi nowi znajomi są również mili, sympatyczni i przyjaźni. Wzajemnemu zrozumieniu sprzyjał zapewne fakt, że znajdowaliśmy się w podobnym wieku: czyli w okolicach trzydziestki, czterdziestki.
Uwielbiałam przesiadywać we wnętrzu tej kawiarni, którą podczas naszych spotkań oświetlało intensywne zachodzące słońce. Wraz z upływem kolejnych tygodni dzień kończył się coraz później, tak że przez prawie cały czas trwania wydarzenia mogliśmy się cieszyć ciepłymi promieniami. Moje mieszkanie znajdowało się od wschodu i późnym popołudniem panował w nim już lekki półmrok, dlatego słoneczne popołudnia stanowiły dla mnie przyjazne urozmaicenie.
Graliśmy w rozmaite gry. Niektóre szybkie, zręcznościowe, wymagające sprawnej ręki i umysłu, uwielbiane przez dzieci, bo wywołujące dużo śmiechu. W innych potrzebna była wyobraźnia przestrzenna i spostrzegawczość, co skutkowało atmosferą spokoju i skupienia. Podobny efekt dawały te rozgrywki, w których liczyło się po prostu szczęście i odrobina strategii oraz takie, gdzie uczyliśmy się kooperacji i pracy w zespole – w trakcie ich trwania niespiesznie rozmawialiśmy, a okrzyki radości pojawiały się zazwyczaj dopiero na koniec danej partii. Podczas niektórych „karcianek” można było zasięgnąć praktycznej wiedzy na temat oszukiwania, kłamstw i ukrywania prawdy (jakże przydatne w życiu). Te rozgrywki cieszyły się popularnością, bo wymagały dużej interakcji i budziły emocje. Działały na wielu z nas jak lep na muchy ze względu na swoje psychologiczno – detektywistyczne tło, możliwość wprowadzenia kogoś w błąd lub wykrycia drużyny „złych”. Graliśmy w jeszcze wiele innych rodzajów gier. Zanim przyszłam do kawiarni, nie miałam pojęcia, że zakres „planszówek” jest tak bogaty i różnorodny.
Osobiste odkrycie dla mnie stanowiło to, że zrozumiałam, że powinnam starać się wygrać. Do tej pory w życiu rywalizacja była mi obca. Nigdy wcześniej nie angażowałam się w sporty wymagające walki i pojedynków z innymi. W życiu zawodowym i podczas lat edukacji starałam się po prostu pracować jak najlepiej. Brak zawziętości przeniósł się na moje życie prywatne – chyba zbyt często, zbyt łatwo odpuszczałam i poddawałam się temu, co oferował mi los. A może chodziło o brak wiary w siebie i nikłe poczucie własnej wartości? Myślę, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak właśnie było.
Tymczasem gra planszowa wymuszała rywalizację. Należało zawziąć się w sobie i starać się zwyciężyć. Dziwne byłoby przyjęcie innej strategii. Każdy troszczył się o dobro swoje lub swojej drużyny przez paręnaście lub kilkadziesiąt minut trwania gry. Dzięki temu zrozumiałam, że również w życiu osobistym powinnam się bardziej starać, powinnam walczyć. Że ja też jestem ważna.
Ale w grach kluczowa była nie tylko rywalizacja. Dzięki „planszówkom” stopniowo uczyłam się przestawać podchodzić bezrefleksyjnie do swojego życia, wyciągać wnioski z faktów i myśleć logicznie. Chodziło też o zabawę, śmiech, wspólne spędzanie czasu i spotkanie z ludźmi, którzy przychodzili się odprężyć i nic nie udawali. Dlatego bardzo polubiłam niedzielne wizyty w kawiarni. Czułam, że ja również mogę być sobą.
Pewnego dnia graliśmy w bardzo prostą grę na refleks. Nazywała się chyba „Skarb”. Polegała na tym, aby chwycić kartę, na której pojawi się określona liczba owoców lub warzyw. Nie mam w sobie wartkości i bystrości, więc nie szło mi dobrze. Siedzieliśmy w czwórkę lub w piątkę wokół niskiego stolika i wpatrywaliśmy się skupieni w karty rzucane przez osobę prowadzącą grę. Pozostali zawsze byli szybsi. W pewnym momencie przestały się pojawiać karty z wymaganą liczbą rekwizytów. Byłam pewna, że to koniec. Nie ma sensu grać, nic więcej nie spadnie. Zniechęciłam się. Aż tu nagle, nieoczekiwanie, potrzebne karty zaczęły lecieć: bah, bah, bah… Patrzyłam oniemiała. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna od moich, jakże pesymistycznych, oczekiwań. Nie wygrałam, ale udało mi się złapać kilka kart, co bardzo mnie uradowało.
Na spotkania w kawiarni przychodził pewien interesujący chłopak (…)
Jeśli jesteście zainteresowani tym oraz innymi opowiadaniami, zachęcamy do sięgnięcia po książkę “Przed i za Dubajem”.
“Przed i za Dubajem” to zbiór skupionych wokół współczesności opowiadań opisujących rzeczywistość – taką codzienną, bez fajerwerków, “nieatrakcyjną”, składającą się z rzeczy małych, powszednich, prawdziwych. Ale to one – często z dotkliwym, wręcz bolesnym zakończeniem, niekiedy nie oferując żadnych rozwiązań, zwłaszcza tych wymyślonych, z happy endem – stanowią sól naszego życia.
Monika Karkosza przedstawia świat widziany przede wszystkim oczami kobiety, ale podejmuje trud patrzenia bez uprzedzeń, tendencyjności i sztucznego dzielenia świata i ludzi.